Bałkany Express – czyli co się w trasie działo

Długo czekałem na ten dzień. Zrobiłem kilka podejść, wiele jazd testowych. Wszystko z powodu tego iż pierwszy wyjazd niestety się nie udał. Ostatecznie pojechaliśmy do Kotliny Kłodzkiej żeby sprawdzić maszyny i siebie na jakiś miesiąc wcześniej. W końcu nadszedł 15.08.2019 i oto spotkaliśmy się znów na tym samym parkingu, tuż przed granicą z Niemcami. Tym razem zabraliśmy dużo więcej doświadczenia z poprzednich wyjazdów a także trochę nowego sprzętu.

Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij,

odkrywaj! -Mark Twain

I dlatego właśnie ruszyliśmy w tą dość szaloną i ekspresową podróż. 9 krajów po drodze: Niemcy, Czechy, Austria, Słowacja, Węgry, Rumunia, Mołdawia, Ukraina. 4234 kilometrów. I to wszystko w zaledwie 9 dni. Ciężko zapamiętać każdy szczegół wyjazdu, każdą spotkaną osobę czy przeżytą przygodę. Wiem, że było warto, i że na pewno jeszcze wrócę na szlak.

Dzień pierwszy: Szczecin -> Praga

Ostatnie chwile przed rozpoczęciem podróży

Spotkaliśmy się rano na parkingu. Humory dopisywały, pogoda również. Trasa dobrze nam znana. Na rozgrzewkę wybraliśmy dojazd do Pragi przez niemieckie autostrady. I to był dobry wybór. Połykaliśmy szybko kilometry, jadąc po autostradach. I tylko pogoda dawała nam się we znaki. Deszcz przyczepił się znienacka już w południowych Niemczech i prawie cały czas atakował znienacka. Zmusiło to nas do ubrania kombinezonów przeciwdeszczowych. 

Gotów do jazdy 

Kombinezon ten mimo, iż nie wygląda zbyt dobrze, to jednak świetnie daje sobie radę w deszczu, zapewniając wysoką odporność przed wodą. A jazda, kiedy wewnątrz ciuchów chlupocze woda nie jest zbyt fajna. 

Jadąc w deszczu dotarliśmy do Usti nad Labem. Bardzo lubię to miasto i mam sporo miłych wspomnień z pobytu w nim, ale o tym, opowiem kiedy indziej. Dla nas najważniejsze było znaleźć miejsce na obiad no i zatankować maszyny. Przy okazji wyszło na jaw, że czeskie stacje Benzina to nasz rodzimy Orlen. Nawet wystrój sklepu na stacji jest identyczny. 

Całkiem przyjemne miejsce na obiad

Po posiłku ruszyliśmy dalej. Niestety deszcz znów nas dopadł. Przeczekaliśmy w tunelu pod drogą. 

Po chwili ruszyliśmy już lokalnymi drogami do Pragi. Dojechaliśmy do hotelu już późnym popołudniem. 

Jeszcze tylko zabezpieczenie moto na noc:

Łańcuchem spinaliśmy maszyny na noc
Karkówka na kolację

Kolacja wypadła nam doskonale. Było też oczywiście piwo 🙂 W końcu nie na darmo Czesi to wyśmienici piwowarzy. 

Dzień drugi: Praga -> Budapeszt

Zapowiadała się długa trasa na dziś. I faktycznie taka była. 

Rano okazało się, jak dobrym pomysłem jest zabranie w trasę trytytytek. Te małe opaski, przydały się jeszcze kilka razy. Choć i tak nic nie przebiło popularności taśmy klejącej 😉 

Caspian montuje pług na trytytytykę
W tle ruiny zamku w Staatz

Po śniadaniu (swoją drogą, ciekawy wybór, bo był i makaron smażony z kurczakiem, jajecznica czy ciasto z zakalcem) ubraliśmy się w moto ciuchy i wyjechaliśmy z Pragi. Szybko przejechaliśmy przez Czechy i wjechaliśmy do Austrii. Nigdy nie byłem w tym kraju. Więc tym bardziej starałem się jak najwięcej zobaczyć. W sumie Austria wygląda podobnie jak Niemcy, no może poza ogromnymi tablicami z nazwami miejscowości. Krótki postój koło miejscowości Staatz aby zerknąć z daleka na ruiny zamku i już ruszaliśmy dalej, niestety deszczowa pogoda nie ułatwiała nam zwiedzania. W Austrii napotkaliśmy też najgorszy odcinek na całej trasie- w pewnym momencie asfalt zmienił się w grubą warstwę żwiru. Motocyklami rzucało na prawo i lewo i to mimo jazdy z prędkością 20 km/h! Na odcinku tym była informacja o robotach drogowych, ale mimo wszystko ta trasa powinna być wyłączona z ruchu. 
Po krótkim odcinku w Austrii wjechaliśmy na teren Słowacji. Tutaj zatrzymaliśmy się na obiad i tankowanie. 

Knedliki!
Piwo oczywiście bezalkoholowe

Podczas jazdy przez Słowację w pewnym momencie okazało się, że straciłem tylny hamulec! Zatrzymaliśmy się na stacji i z dość dużym zdziwieniem odkryłem, że dwie śruby 6 trzymające pompę hamulca gdzieś wyparowały! Całe szczęście, że obok był mechanik, i którego dostałem bez problemów brakujące elementy i szybko naprawiłem usterkę. 

Przedostatnim przystankiem na ten dzień było Štúrovo, to małe miasteczko na granicy słowacko- węgierskiej. Wyróżnia je piękny most łączący oba kraje, a także pomnik króla Jana III Sobieskiego. 

Bardzo miły akcent na naszej trasie. 

Niestety o tej porze zrobiło się już ciemno, a przed nami jakieś 60 km po wąskiej drodze lokalnej do celu czyli Budapesztu. W świetle jedynie księżyca, udało się nam przejechać ostatni etap i dojechać do hotelu. Tutaj mimo później pory (było już po 23) zdecydowałem się na spacer po centrum. Budapeszt jest ogromnym miastem, w środku nocy tętni życiem. Pełno jest dyskotek, deptaków wypełnionych ludźmi. Miasto spodobało mi się tak bardzo, że planuję jeszcze kiedyś tutaj wrócić na kilka dni. 

Metro

Zdjęcie 5 z 5

Pokręciłem się trochę po centrum, przejechałem Diabelskim Młynem, zjadłem przepyszną kanapkę- Pljeskavica i po pierwszej wróciłem do hotelu. Ta szalona noc odbiła się następnego dnia, ciężko było skupić się na jeździe.

Dzień trzeci: Budapeszt -> Sebes

Pogoda w końcu zaczęła dopisywać. Zrobiło się nawet za gorąco. Zaczęliśmy więc od zwiedzania Budapesztu z motocykla. Wjechaliśmy na Gellérthegy gdzie jest Cytadela oraz Statua Wolności.

Pomnik Wolności

Zdjęcie 1 z 6

Po wczorajszym, nocnym zwiedzaniu jestem dość zmęczony, zapada szybka decyzja aby dzisiejszy etap polecieć autostradami. Jako że drogi te są płatne na Węgrzech, musieliśmy założyć konto na stronie www, a potem dokonać płatności kartą. Cała procedura trwała kilka minut. Winieta na Węgry kosztuje 1470 HUF na 10 dni! To niecałe 20 zł. Polacy mogli by wziąć przykład z Węgrów. Można łatwo, szybko, wygodnie a przede wszystkim tanio podróżować.Węgry szybko przeleciały nam pod kołami.

Na granicy węgiersko-rumuńskiej spotkała nas ciekawostka. Kontrola dokumentów. Jeżdżąc dużo po Europie zachodniej zapomina się szybko jak dobrą rzeczą jest układ z Schengen. Tak naprawdę to on przyczynia się do zwiększenia ilości turystów. Bo jest po prostu wygodny dla podróżnych. Zero granic. Przejeżdżając czasem granicę nawet tego nie zauważasz. 

To już zdjęcia z Aradu w Rumunii. Po przekroczeniu granicy czuć, że to inny kraj. Inne drogi, inne miasteczka czy wsie. Różnica nie jest jakaś ogromna. Ale wyraźnie wyczuwalna. To także trochę smutny kraj. Na wioskach widać biedę, zacofanie. Dla mnie osobiście straszny był widok psów których bardzo dużo kręci się w okolicach. Są zagłodzone, brudne. Ciężko to wytrzymać 🙁

Ze względu na opóźniania lecieliśmy dalej autostradą, która przeszła w drogę lokalną. Wtedy poznaliśmy uroki rumuńskiej wsi. Małe domki, często niedokończone- np brak tynku. Pełno śmieci. Dla Caspiana ogromnym zaskoczeniem był widok dwóch furmanek zaprzężonych w konie. Wozy te jechały wolno poboczem, obok nich wolno biegł pies. Na wozach siedziały całe cygańskie rodziny. Dojechaliśmy w końcu do naszego miejsca noclegowego, mając takie widoki:

Na koniec dnia dojechaliśmy do miejscowości: Sebes. Zatrzymaliśmy się na stacji aby zatankować i znaleźć miejsce do spania. Na stacji można znaleźć artykuły pierwszej potrzeby: 

Udało się nam znaleźć nocleg koło miejscowości Rachita. Podjechaliśmy już po ciemku, ledwo trafiając we właściwy punkt. Właściciel to starszy człowiek, nie znający żadnego języka. Co gorsze w tym miejscu nie było zasięgu! Nawet sms nie mogliśmy wysłać 🙂 Spotkaliśmy tam parę z Włoch. Małżeństwo podróżujące na fajnym BMW GS. Porozmawialiśmy chwilę i zmęczeni poszliśmy spać. 

Dzień czwarty: Sebes -> Cartisoara

Rano obudziliśmy się wypoczęci, słońce wspaniale świeciło. 

Motocykle czekały gotowe do jazdy

Wstaliśmy wypoczęci i gotowi na jedną z większych atrakcji tej wycieczki, czyli przejazd Transalpiną. To bardzo malownicza trasa, ciągnąca się przez Karpaty. Jest to najwyżej położona trasa w Rumunii, najwyższy punkt znajduje się 2145 metrów nad poziomem morza. To miejsce po prostu trzeba zobaczyć! Więcej szczegółów o samej trasie można znaleźć na stronie Wikipedii, zachęcam do przeczytania tego artykułu: https://pl.wikipedia.org/wiki/Transalpina

 

Zdjęcia można kliknąć w celu powiększenia. 

 

Na jednej ze stacji paliw niestety zaliczyłem “glebę” straciłem na ułamek chwili równowagę i motocykl przewrócił się na moja nogę. Dzięki czemu przez kilka następnych dni dokuczała mi kostka 😐 Na całe szczęście brać motocyklowa stojąca obok momentalnie przyszła mi na ratunek i szybko podnieśli maszynę. 

Tego dnia zrobiliśmy niewiele kilometrów, za to zajęło nam to dość dużo czasu. W związku z tym podjęliśmy decyzję aby odpuścić trasę Transfogarską i pojechać nią następnego dnia. Dzięki temu odpoczęliśmy sobie w Cartisoarze w bardzo fajnym ośrodku. Położony obok głównej drogi jest bardzo cichy i spokojny. Idealnie nadaje się na wypoczynek. 

Widok na góry, jutro je zdobędziemy

Zdjęcie 1 z 6

Dzień piąty: Cartisoara – > Brasov

Tutaj po prostu brak mi słów aby opisać piękno tej trasy. Wybudowana z ogromnym wysiłkiem i kosztem. Najwyższy punkt to 2042 m n.p.m Długość około 150 km. Po więcej szczegółów odsyłam na stronę Wikipedii: https://pl.wikipedia.org/wiki/Droga_Transfogaraska

Przejazd jest po prostu epicki. Widoki na każdym zakręcie zapierają dech w piersi. Skala tego przedsięwzięcia jest potężna. Doskonale rozumiem dlaczego ludzie tutaj wracają po kilka razy. Mała uwaga, najlepiej wybrać się na trasę w sezonie letnim (zimą trasa i tak jest zamknięta) w godzinach porannych. Weekendy są najgorsze. Tworzą się ogromne korki, przejazd staje się katorgą.

Niestety moja Honda nie dała rady przejechać bezproblemowo całej trasy. Znów pojawiły się problemy z temperaturą, po rozmowie z mechanikiem zapadła decyzja aby wymontować termostat. Po akcji serwisowej przeprowadzonej na stacji (dzięki Caspian za narzędzia) okazało się, że termostat jest uszkodzony. Na całe szczęście jego wymontowanie pozytywnie wpłynęło na chłodzenie silnika i mogliśmy bez większych przygód kontynuować wycieczkę. Raz jeszcze okazało się, jak przyjaznym narodem są Rumuni. Dojechaliśmy do Pitesti w poszukiwaniu warsztatu motocyklowego. Znaleźliśmy sklep z quadami. Po krótkiej rozmowie, Rumunii powiedzieli, że za chwilę ktoś po nas przyjedzie i pokieruje do warsztatu. I faktycznie, po chwili już byliśmy w drodze. Pogadałem chwilę z mechanikiem o moim nieszczęsnym termostacie, o tym czy jechać dalej. Bardzo miła ekipa i całkowicie bezinteresowna. Prosili tylko aby wspomnieć o ich warsztacie który znajduje, się mniej więcej tutaj: https://www.google.com/maps/@44.8805421,24.8347679,826m/data=!3m1!1e3

W związku z opóźnieniem zdecydowaliśmy się zmienić trasę i ruszyliśmy do Brasov, gdzie dojechaliśmy bez większych przeszkód, tradycyjnie wybraliśmy się na późną kolację i piwo regionalne. 

Dzień szósty: Brasov -> Balti

Kolejny dzień na trasie. Rano jak zwykle śniadanie, tym razem poszliśmy do hipermarketu po bułki i kefirek 🙂 a potem dalej na moto. Szkoda nam było czasu na zwiedzanie Brasov, biorąc pod uwagę ilość kilometrów którą mieliśmy pokonać. 

Prawie jak Hollywood

Trasa wiodła nas przez urocze wioski rumuńskie, malownicze krajobrazy a nawet przez góry (znowu serpentyny) Rumunia jest bardzo różnorodna. Piękne widoki mieszają się z siermiężnymi wioskami. Powoli zbliżaliśmy się do granicy z Mołdawią. Jeszcze tylko ciepły obiad koło cerkwi:

I możemy lecieć do granicy. Dojechaliśmy w miarę sprawnie do miejscowości Sculeni. Miny nam trochę zrzedły, bo wyglądało na to, że czeka nas co najmniej godzina stania:

Kolejka na przejściu granicznym

Na całe szczęście po jakiś 20 minutach poszedł do nas celnik, zapytał się skąd jesteśmy a następnie wskazał nam specjalną, priorytetową linię i pojechaliśmy do pierwszego okienka. Tam okazaliśmy paszporty, zapytano nas o cel wycieczki. Po chwili mogliśmy ruszyć dalej. Zadowoleni ze to już po wszelkich formalnościach, ubraliśmy się (mimo późnego popołudnia wciąż było gorąco) i ruszyliśmy w drogę. Niestety po jakiś 300 metrach okazało się że to była dopiero pierwszy etap. Teraz czekała nas dłuższa kontrola dokumentów, wypytywanie o cel wizyty. Ostatecznie wbicie pieczątki w paszport i mogliśmy jechać dalej.

Mołdawia powitała nas fatalnymi drogami, pięknymi widokami i ludźmi którzy byli bardzo zdziwieni motocyklami. Dosłownie w każdej wiosce mieszkańcy patrzyli na nas jakby pierwszy raz w życiu widzieli moto. Ludzie tutaj boją się kontaktów z obcymi. Nie wiem czy to kwestia bariery językowej, czy tak po prostu jest. Ale przerażenie na twarzach było wyraźnie widoczne przy każdym kontakcie.

Mołdawia jest biedna. Widać to po wioskach czy miasteczkach. Dojechaliśmy do Balti prawie koło dziesiątej w nocy. Mieliśmy dość sporo problemów ze znalezieniem noclegu, dopiero za trzecim razem udało się nam znaleźć wolne miejsce w hotelu. I to takim z czasów PRL.

Wystrój rodem z PRL

Pokój ma łazienkę, ze śniadaniem kosztuje 112 zł. Wygląda dość ponuro. Sam korytarz jest mocno zniszczony. Pani na recepcji skrupulatnie spisywała dane z paszportów. Dla mnie to dość nietypowe. Wiele razy robiłem check in w Europie zachodniej i rzadko kiedy ktoś chciał zobaczyć w ogóle dokument. A tutaj czułem się permanentnie inwigilowany. 

Jakbym miał za mało problemów z chłodzeniem motocykla, to doszła mi jeszcze awaria kasku. Po jednym z upadków, poluźniła się klapka na górze, która odpadła podczas jazdy. Teraz mam dobrą wentylację, niestety deszcz będzie mi leciał do środka. Chyba znów użyje taśmy klejącej aby to naprawić. Okazuje się że bez taśmy czy trytytytek (plastikoych zacisków) nie można ruszyć w żadną podróż 😂

To już szósty dzień naszej podróży. Tyłki bolą nas od siodełek. Kręgosłup powoli mówi dość. Nadgarstki też dają znać. Jest ciężko, ale dajemy radę. Rozmawiając wciąż na interkomie poprawiamy sobie humor. Cieszę się że mam tak dobrego kompana w podróży. Dzięki @Caspian udaje się mi pokonać wiele kilometrów zachowując wciąż entuzjazm. 

Dzień siódmy: Balti -> Lwów

Rano przeszliśmy się po Balti po głównej ulicy, która jest wielkim deptakiem. Miasto jest skromne, w miarę zadbane, choć drogi są fatalne. Jazda po nich to prawdziwe wyzwanie. Pełno dziur i kolein. 

Chyba ktoś tu chce to Unii 🙂

Ruszyliśmy po śniadaniu w dalszą drogę. Odległość do granicy była dość niewielka, więc dość szybko znaleźliśmy się na przejściu. Okazało się, że nie możemy przejechać przez Medveję, z tego względu że to przejście tylko dla pieszych i rowerzystów. Mimo próśb, strażnik pozostał nieugięty. Udaliśmy się do miejscowości Larga, gdzie droga przez ostatni kilometr przypomniała poligon doświadczalny. Dziura na dziurze a asfalt szybko przeszedł w szuter. Za to granica była pusta i przejechaliśmy ją dość szybko. Oczywiście była kontrola po stronie Mołdawii, a potem Ukrainy. Ta druga była bardziej drobiazgowa, zaglądano nam nawet do kufrów, jednak dość pobieżnie.

Przejazd przez granicę Ukrainy to dość ciekawa procedura. W Mołdawii otrzymujemy specjalną karteczkę z pieczątką i datą, potem sprawdzają paszporty, a także zieloną kartę. Następnie udajemy się do budki po stronie ukraińskiej, tam w pierwszej kolejności dostaniesz kolejną pieczątkę na karteczkę, wpis do paszportu. Z tym idziesz do drugiego okienka gdzie następuje odprawa celna oraz kontrola bagażu. Oraz kolejny wpis na małej karteczce. Celniczka kilka razy powtarzała że musimy w ciągu 10 dni opuścić teren Ukrainy, mimo iż wciąż ją zapewnialiśmy że planujemy pobyt tylko na dwa dni. W końcu podjazd pod ostatnie stanowisko, czyli szlaban, gdzie oddajemy karteczkę i można w końcu wjechać na teren Ukrainy. Strasznie to skomplikowane, każda osoba ma ważne zadanie, karteczka nabiera coraz większej mocy urzędowej. Aż czuć jak jej ciężar zwiększa się z każdym stemplem. Osobiście mnie to drażni. Po co tak komplikować wjazd?

Ehh, za mocno się przyzwyczaiłem do układu z Schengen i ciężko mi wracać do dawnych lat gdy przekroczenie granicy z Niemcami to było coś. Tutaj mocno tego brakuje.

Na Ukrainie minęliśmy dwójkę rowerzystów. Caspian zażartował nawet, że są z Polski. Po chwili okazało się że ma rację! Zatrzymaliśmy się na pobliskiej stacji paliw, i rowerzyści dojechali. Okazało się że to dwóch panów z Jaworzna. Od 12 dni są już w trasie. Szacun za ich wysiłek!

Ruszyliśmy dalej w drogę podziwiając widoki.

Bar przy drodze w którym to zatrzymaliśmy się na obiad

Ukraina jest dość tania dla nas. Paliwo po 4.40 zł (gdzie w Polsce tankowałem za 5.09 zł ) widać też mniej biedy niż np w Rumunii czy Mołdawii. Schludnie ale ubogo. Ten kraj wciąż uczy się jak dopasować się do reszty Europy. Drogi lokalne są jednak fatalnej jakości. Dopiero około 150 km od Lwowa skoczyły się problemy z asfaltem. Piękna szosą dojechaliśmy do Lwowa. Samo miasto postanowiliśmy zwiedzić trochę dokładniej, przeznaczyliśmy na to cały dzień.

Dzień siódmy: Lwów

Pierwszy dzień na całym wyjeździe podczas którego nie wsiadaliśmy na motocykle. Zajęliśmy się tylko zwiedzaniem i odpoczynkiem. Miasto jest bardzo piękne, widać sporo polskich akcentów. Łatwo też można się dogadać “po naszemu” czy też zapłacić złotówkami. 

Zapraszam do obejrzenia zdjęć w galerii

Dzień szybko nam zleciał. Jutro ruszamy w przedostatni etap i w końcu wracamy do kraju!

Dzień ósmy: Lwów -> Wrocław

Rano szybko wstaliśmy i po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku przejścia Krościenko- Smolnica. Jest to małe przejście graniczne, liczyliśmy więc na sprawną obsługę. I w sumie się udało. Oczywiście po stronie ukraińskiej, królowała karteczka z pieczątkami. Po stronie polskiej na całe szczęście nie bawiliśmy się w takie głupoty. Odprawa przeszła dość szybko, mimo iż musieliśmy otwierać bagaże, a także ściągać siodła. 

Słynna karteczka celników

Po przekroczeniu granicy udaliśmy się na zaporę wodną w Solonie. Wywarła na mnie ogromne wrażenie dzięki swoim rozmiarom i położeniu. Do tej pory nigdy nie byłem w Bieszczadach, ale teraz wiem, że jeszcze tutaj wrócę. Góry są niskie ale bardzo malownicze. Idealnie stworzone na piesze wypady. 

Po przejściu się po zaporze ruszyliśmy w kierunku Wrocławia. Tym razem padło na autostradę. Głównym czynnikiem było zmęczenie. Tempo jakie sobie narzuciliśmy, dystanse dzienne dały już nam mocno we znaki. Jazda bocznymi drogami jest dużo ciekawsza za względu na widoki, ale niestety ma to do siebie, że średnie prędkości są dość niskie i tracimy sporo czasu. A przed nami jeszcze wiele kilometrów. Do Wrocławia dotarliśmy o 22.00. Został już tylko czas na krótki wypad na rynek, piwo w Spiżu i jak się okazało lwowska wiśniówka – Pijana Wiśnia. Firma z Ukrainy wdarła się na nasz rynek i jest już w kilku większych miastach.

Piwko w Spiżu. Dla mnie osobiście obowiązkowy przystanek przy każdej wizycie we Wrocławiu.
Pijana Wiśnia. Wczoraj we Lwowie, dziś we Wrocławiu. Nie da się oprzeć 😉
Zmęczone motocykle

Dzień dziewiąty: Wrocław -> Szczecin

Szybkie śniadanie w restauracji “Nieinna”, ostatnie pakowanie toreb i w drogę na Szczecin!

Pyszne śniadanie
Ostatni raz na tej wyprawie przypiąłem torbę
Motocykle gotowe na ostatni etap podróży

Podsumowanie

Podróżowanie na motocyklu to świetna sprawa. Można się zmęczyć, spocić w skwarze, zmoczyć w deszczu. Można jechać w dzień czy w nocy, autostradą czy szutrówką. Każdy etap podróży pokazuje ile radości daje jego pokonanie. Czasem jest to walka ze sobą, czasem z maszyną (patrz: mój felerny termostat) czasem nie działa nawigacja, wywraca się motocykl czy spada kask. Mimo wszystko tych pozytywnych aspektów jest dużo więcej. Przepiękne widoki, świeże, górskie i leśne powietrze. Niezapomniane chwile na granicach, hostele w których poznaliśmy innych podróżników. Zdjęcia które zrobiliśmy. Przywiezione pamiątki, nawet tak drobne jak kamyk ze strumienia. To wszystko jest po prostu wspaniałym przeżyciem. Wiem że jeszcze wrócę na szlak. Ta podróż odmieniła moje życie, powoduje że mam większy dystans do pewnych sytuacji. Nauczyła mnie sporo jak jeździć na moto.

Podróżowanie uczy skromności. Widzisz jak mało miejsca w świecie zajmujesz. Gustave Flaubert

I bardzo dużo w tym prawdy. Świat jest piękny. Trzeba go oglądać z każdej perspektywy. Zachęcam każdego aby zrobił swój pierwszy krok na drodze do zobaczenia jak ładnie jest tuż za rogiem. Nie trzeba od razu wyruszać na długie trasy, czasem wystarczy wyjechać kawałek poza swoje miasto aby doznać wspaniałych przygód. 

Gdyby teraz ktoś zapytał mnie czy bym pojechał jeszcze raz w tą trasę, to bez wahania powiedziałbym, że tak!

 

Statystyki:

Przejechanych kilometrów: 4234 

Ilość dni w trasie: 9

Średnio kilometrów na dzień: 470

Ilość zużytego paliwa: 217,08 litra

Koszt paliwa: 1117,28 zł 

Średnie zużycie paliwa (całość): 4,91 l/100km

Średni koszt za kilometr: 0,25 zł

 

 

Powiązane wpisy